Mimo ponad 1000 letniej tradycji chrześcijaństwa w naszym kraju z ogromną łatwością i impetem rozwinęła się nowa religia.

Stało się!!! Mimo ponad 1000 letniej tradycji chrześcijaństwa w naszym kraju z ogromną łatwością i impetem rozwinęła się nowa religia. Dzięki doskonałemu marketingowi w mediach głównego nurtu i całkowitemu oddaniu rządu w błyskawicznym tempie zyskała miliony gorliwych wyznawców wśród zwykłych obywateli. Nowa wiara w miejscu boga stawia rzekomą walkę z pandemią, szatanem jest zaś śmiertelny wirus Covid-19.

Ceną za wyznawanie nowej wiary jest rezygnacja z wolności osobistej i gospodarczej. Trzeba przestać szanować innych ludzi, jeśli nie noszą maseczki. Rezygnuje się z gościnności, otwartości i życzliwości do drugiej osoby. Musisz na innych patrzeć jedynie pod kątem tego, że roznoszą zarazki i wirusy, są więc przede wszystkim zagrożeniem, którego należy unikać. Zyskujesz za to złudne poczucie bezpieczeństwa i samozadowolenie z bycia świadomym i empatycznym obywatelem, chronisz bowiem innych, nie patrząc na to, jak bardzo się zatracasz i degradujesz innych ludzi.

Kapłanami zostali, czy to wbrew własnej woli, czy też dzięki sowitym wynagrodzeniom, lekarze, pracownicy sanepidu oraz policjanci. W ciągu jednej chwili, życie pacjenta zaczęło się liczyć tylko wtedy, jeśli dotknięty jest śmiertelnym wirusem Covid-19, w każdym innym przypadku jest to sprawa drugorzędna. Zadbano też o to, aby lekarzom i szpitalom podbijanie statystyk covidowych jak najbardziej się opłacało. Policjanci, zamiast ścigać przestępców, kontrolują sklepy i punkty usługowe, aby sprawdzić, czy wszyscy klienci mają na sobie założone widoczne oznaki nowej religii, bez tego nie można ich bowiem obsłużyć. Każdego, kto nowej wiary nie wyznaje, lub chociaż nie ugnie się na tyle, aby maseczkę nałożyć, zdegradowano do podczłowieka, któremu nie przysługują żadne prawa, nie należy się żadna ochrona, ani współczucie.

Nowa religia jest zaprzeczeniem chrześcijaństwa. W centrum kultu każdy wyznawca stawia siebie i swoje zdrowie, ewentualnie zdrowie członka swojej rodziny. Dzieli ludzi na lepszych, tych rzekomo empatycznych i odpowiedzialnych i każe gardzić i odbierać wszystkie prawa tym, którzy nie chcą podporządkować się nowym zasadom. U swoich podstaw ma zniewolenie własne, bo tak wypada oraz zniewolenie wszystkimi możliwymi sposobami innych, jeśli sami nie chcą dostosować się do zasad nowej religii.

 

 

 

 

 

Ludzie tracą prace, firmy bankrutują, realnie zarabiamy coraz mniej. Obniżenie podatków i największe zapomogi trafiają jednak do korporacji. Rządzący kolaborują z zagranicznymi okupantami, przekazując w ich ręce coraz więcej władzy i pieniędzy.

Zagadnienia związane z bankami i pieniędzmi celowo przedstawiane są tak, aby zwykli obywatele nie byli w stanie niczego zrozumieć. Dzięki temu wielcy tego świata mogą czuć się bezkarni i bez żadnych przeszkód nas okradać. Dzisiaj dzieje się to pod płaszczykiem tarczy antykryzysowej.

W styczniu tego roku upadł Podkarpacki Bank Spółdzielczy, ludzie i firmy trzymający w nim pieniądze bezpowrotnie stracili część swoich oszczędności. Czy inne banki również mogą upaść?

Jeszcze nigdy zniewolenie i bezprawie nie postępowało tak szybko. Bezobjawowy wirus jest wystarczającym pretekstem do odbierania naszych praw, ograniczania naszej wolności, nakładania na nas kar, wprowadzania cenzury oraz kradzieży na ogromną skalę.

Niedawno obowiązek egzekwowania niektórych obostrzeń został przerzucony na handlowców po to, abyśmy sami zaczęli się represjonować. Jednak to ciągle za mało upokorzeń naszego narodu. Politycy i urzędnicy będą bezkarni i pod pretekstem walki z bezobjawowym wirusem będą mogli naruszać obowiązki służbowe i łamać obowiązujące przepisy. A żeby jeszcze dodatkowo ich zachęcić dostaną podwyżki.

Przedsiębiorców zastraszono, aby stali się ramieniem egzekwującym zdradzieckie przepisy rządzących, a urzędników i polityków zachęca się finansowo i zdejmuje z nich wszelką odpowiedzialność.

Przy zmianach zachodzących w takim tempie i w takim kierunku niedługo za opowiedzenie żartu na temat władzy będzie się zamykanym w więzieniu. Donosić na niepokornych będą życzliwi sąsiedzi, współpracownicy, koledzy bo przecież zostaną pochwaleni, otrzymają nagrodę za „obywatelska postawę”. Tak już kiedyś było i tak chyba będzie znowu…

 

Od marca do maja 2020 roku Polacy wypłacili z banków ponad 50 mld zł. Jeszcze nigdy w naszym kraju nie było podobnej sytuacji. Dlaczego tak się zadziało?

Już w najbliższą niedzielę druga tura wyborów prezydenckich. Dla niektórych to tylko formalność, bo ich kandydat dalej bierze udział w tym wyścigu, ale część z nas będzie musiała na nowo przemyśleć swój wybór, bo ich kandydata już niestety w tym wyścigu nie ma.

Wybór nie jest wcale łatwy, bo rywalizują ze sobą dwa silne stronnictwa jedno pro amerykańsko-żydowskie, a drugie proniemieckie. Mimo wielu podobieństw pomiędzy PiS i PO, takich jak niszczenie polskiej gospodarki, wspieranie zagranicznych korporacji i służalczość wobec zewnętrznych ośrodków władzy, różnią się w kilku kwestiach.

Musimy więc dobrze się zastanowić komu oddamy ster. Z jednej strony grozi nam realizacja roszczeń na kwotę 300 mld zł związanych z pożydowskim mieniem bezspadkowym, ciągłe przepłacanie za nabywane uzbrojenie, cenzura treści niewygodnych dla rządu oraz utrata strategicznych złóż naturalnych.

Z drugiej strony wyprzedaż wszystkiego, co jeszcze tylko da się w Polsce sprzedać, a na co znajdzie się zagraniczny kupiec, promowanie poprawności politycznej, walczenie z wartościami, podniesienie wieku emerytalnego, pominięcie osób najbiedniejszych i wykluczonych społecznie oraz pozostawienie ich samym sobie.

Niestety podczas głosowania nie mamy możliwości wypowiedzieć się na żaden temat. Jeśli więc w zgodzie z własnym sumieniem nie możemy oddać głosu na żadnego kandydata, to pozostaje nam jedynie bojkot wyborów lub oddanie głosu nieważnego.

Wydaje się, że dobrym rozwiązaniem byłoby wprowadzenie na kartach do głosowania dodatkowego pola o treści: „Nie głosuje na żadnego z kandydatów, bo:” i tu można by wpisywać to co sądzimy o politykach lub partiach. Czyli na przykład: nie wywiązali się ze swoich wcześniejszych zobowiązań; prowadzą politykę antypolską; zajmują się sprawami błahymi, a nie istotnymi; jedyne co robią to skłócają Polaków itp. Następnie te odpowiedzi byłyby zliczane i podawane do publicznej wiadomości, przy czym w dalszym ciągu wygrywałby kandydat, który zebrał najwięcej głosów.

Rozwiązanie to przyniosłoby prawdopodobnie wiele pozytywnych skutków, takich jak znacznie większa frekwencja podczas wyborów czy uwidocznienie jakim faktycznie poparciem cieszy się dany kandydat lub partia. Pozwoliłoby również naświetlić, z jakimi problemami boryka się obecnie nasza demokracja. Dostalibyśmy więc szansę na dyskusję na ten temat, a następnie wprowadzenie niezbędnych zmian w celu naprawy zaistniałej sytuacji.

Minęły już ponad dwa miesiące, od kiedy bombardowani jesteśmy przez media i polityków informacjami o zagrażającym nam wirusie. Zagrożenie w ocenie naszego rządu było i jest tak przytłaczające, że trzeba było wprowadzić liczne rozporządzenia i specustawy oraz pozamykać urzędy, placówki oświatowe i kulturowe, zakazać prowadzenia działalności dla firm z wielu branż, zakazać gromadzenia, wychodzenia z domów i przemieszczania się dla obywateli oraz nałożyć kilkudziesięciotysięczne kary na tych, którzy do obostrzeń się nie zastosują.

Tymczasem stopniowo narasta i staje się coraz lepiej słyszalny inny głos. Jest to głos lekarzy, ordynatorów szpitali, naukowców, analityków oraz osób, które przebyły już koronawirusa, głos twierdzący, że zagrożenia jako takiego nie ma. Okazuje się, że wirus nie jest wcale nowy, żyjemy z nim od lat, dokładnie tak samo jak z wirusem grypy. Po prostu wcześniej nikt o nim nie mówił, a teraz jest nieustająco tematem numer jeden.

Co więcej, testy które rzekomo mają wykrywać wirusa, dają wynik fałszywie pozytywny w co najmniej 80% przypadków. Czyli każde 4 z 5 pozytywnie zdiagnozowanych osób, tak naprawdę wirusa mieć nie musi. Warto podkreślić, że na podstawie tak bardzo nieprecyzyjnych testów zamykane są całe firmy i szpitale, ludzi obejmuje się kwarantanną, a pacjentom odmawia się pomocy, co jak już wiemy, w wielu przypadkach zakończyło się ich śmiercią. Są już nawet kraje, które zakazały stosowania tych testów jako zupełnie nieprzydatnych, gdyż dawały one wynik pozytywny u różnych zwierząt, a nawet owoców i warzyw.

Wiemy też, że w wielu krajach szpitale otrzymują znacznie więcej pieniędzy, jeśli u ich pacjenta zdiagnozowany zostanie koronawirus. Dzieje się tak między innymi w Stanach Zjednoczonych, czyli kraju, gdzie zgodnie z oficjalnymi danymi umarło najwięcej osób z powodu koronawirusa. Tamtejsze szpitale otrzymują 3000$ jeśli pacjent, którym się zajmowali umiera. 10 000$ jeśli pacjent, którym się zajmowali umiera, ale z powodu koronawirusa oraz 30 000$ jeśli pacjent umiera na koronawirusa podłączony do respiratora. Szpitale mają więc ogromną zachętę finansową do tego, aby każdego pacjenta w stanie krytycznym, tuż przed jego śmiercią podłączać do respiratora, a jako powód śmierci wpisywać właśnie zakażenie covid-19. Podobnie sprawa ma się we Włoszech, wiemy już z relacji włoskich lekarzy, że nawet jeśli pacjent tamtejszego szpitala chorował przez 10 lat na nowotwór i był z tego powodu już w bardzo złym stanie, to i tak jako przyczynę zgonu wpisywano właśnie zakażenie covid-19. Nawet u nas w Polsce szpitale zakaźne dostają więcej pieniędzy, jeśli osoba leczona zarażona jest covid-19, a nie inną chorobą.

No i jest jeszcze statystyka. Każdego dnia w Polsce robionych jest coraz więcej testów na koronawirusa, a dają one przecież głównie fałszywie pozytywny wynik. Same szpitale również mają interes finansowy w tym, aby u leczonych przez siebie pacjentów koronawirusa diagnozować. Nie zmienia to jednak faktu, że w Polsce spośród wszystkich osób, które w tym roku umarły, zaledwie co dwusetna osoba umarła z powodu zakażenia covid-19. Co więcej, średnia zgonów z powodu zakażenia covid-19 wynosi 78 lat, czyli jest wyższa od średniej długości życia zarówno kobiet, jaki i mężczyzn w naszym kraju. Sugeruje to, że jeśli koronawirus jest śmiertelny, to tylko dla osób z przewlekłymi chorobami i znacznie osłabioną odpornością.

Powraca więc ciągle pytanie, po co to wszystko? Po co tak manipulować, wywoływać pandemię strachu i kryzys gospodarczy? Po co paraliżować całe państwo i ograniczać wolność obywateli? I znów odpowiedź nie jest łatwa i na pewno nie jest wyczerpująca, ale wydarzenia z ostatnich miesięcy mogą być dla nas pewnym drogowskazem.

Po pierwsze pieniądze. Czyli wprowadzenie przepisów pozwalających na liczne nadużycia, korupcję i kradzież państwowych pieniędzy. Na małą skalę przejawiło się to pod postacią kontraktu wartego 5 mln zł. na maseczki dla ministerstwa zdrowia, który wygrywa instruktor narciarstwa, kolega ministra Szumowskiego. Na dużą skalę zwolnienie operatorów telekomunikacyjnych z opłat za dzierżawę miejsca pod nadajniki i wykonywania ocen środowiskowych, czyli spowodowanie strat samorządów rzędu kilku miliardów rocznie. A na bardzo dużą skalę kilkadziesiąt miliardów, które otrzymały banki. Jest to równowartość prawie 3 lat wypłacania programu 500+. Są to pieniądze ukradzione, bo pomocy takiej banki działające w Polsce nie potrzebują.

Po drugie wprowadzenie państwa totalitarnego, czyli ograniczenie naszej wolności i zastraszenie przy pomocy wysokich grzywien. Gromadzenie danych o tym, gdzie się znajdujemy, wprowadzenie przepisów pozwalających wejść do domu każdego z nas i zatrzymania nas na 21 dni pod pretekstem zagrożenia epidemiologicznego. Podania nam dowolnej substancji, zupełnej izolacji od rodziny i znajomych bez konieczności podawania informacji nawet o tym, gdzie się znajdujemy, a w przypadku śmierci skremowania ciała i wszystkich rzeczy osobistych. Teoretycznie rządzący dali więc sobie prawo do tego, aby wyprowadzić siłą z domu dowolną osobę, przetrzymywać ją w dowolnym miejscu, poddać ją dowolnemu zabiegowi medycznemu, a na koniec spalić ciało, aby nie było nawet możliwości wykonania sekcji zwłok. Nic więc dziwnego, że Polska znalazła się w rankingu Vice 30 reżimów na świecie, które najbardziej wykorzystały koronawirusa do represjonowania własnych obywateli.

No i jest jeszcze cenzura. Na własną rękę rząd może cenzurować jedynie media zależne od siebie, co zadziało się na przykład ostatnio z utworem Kazika i listą przebojów w radiowej trójce. Nie ma jednak kontroli nad wszystkimi środkami przekazu informacji. Nic więc dziwnego, że wykorzystuje obecną sytuację, aby porozumieć się z Youtub’em i w zamian za ulgi podatkowe, ten ma cenzurować treści niewygodne dla rządzących.

 

 

 

JACEK CHOŁONIEWSKI, PAWEŁ GÓRNIK, MATEUSZ SIEKIERSKI | Algorytmy były tak skonstruowane, że w większości przypadków rodzina chcącą zaciągnąć kredyt hipoteczny nie miała zdolności kredytowej w złotówkach. Ale miała ją we frankach. Jak się później okazało, była to pułapka, którą banki – instytucje zaufania publicznego – zastawiły na swoich klientów. Frankowicze byli przekonani, że zawierają umowę kredytu na kupno mieszkania, a de facto zawierali długoterminowy, oprocentowany kontrakt terminowy na kurs franka (tzw. instrument pochodny). Bardzo ryzykowny kontrakt.

W latach 2004–2008 liczba i wartość udzielanych przez polskie banki kredytów hipotecznych z roku na rok rosła o kilkadziesiąt lub nawet o ponad sto procent rok do roku. Około 80% tych kredytów stanowiły tak zwane kredyty walutowe, wśród których z kolei ponad 95%, to były kredyty związane z frankiem szwajcarskim, które dalej będziemy nazywać kredytami frankowymi. Ogółem udzielono w tym okresie około 370 tysięcy takich kredytów na sumę około 90 mld zł.

Polskie banki twierdziły wtedy (i twierdzą tak nadal), że w Polsce było za mało kapitału do pożyczania (za mało oszczędności) i w związku z tym musiały pożyczać za granicą franki szwajcarskie, za które potem kupowały złotówki, które następnie pożyczały osobom zawierającym hipoteczne umowy kredytowe. Gdy nadchodził moment spłaty kolejnej raty kredytu, banki (jak twierdziły i nadal twierdzą) przeliczały pozostały do spłaty kapitał (wyrażony we frankach) na złotówki, a gdy kredytobiorca spłacił w złotówkach tak obliczoną ratę, kupowały z powrotem za te złotówki franki, które oddawały tym podmiotom, od których je pierwotnie pożyczyły.

W latach 2004–2008 kurs franka malał z około 3 zł do około 2 zł, by następnie systematycznie, choć z pewnymi wahaniami, rosnąć aż do obecnego poziomu wynoszącego ponad 4 zł. Efekt tego znacznego wzrostu kursu franka oraz opisanego powyżej mechanizmu przeliczania kwoty kredytu (w zależności od kursu franka) był i jest taki, że osoby, które zaciągnęły kredyty frankowe w okresie 2004–2008, musiały (i nadal muszą) spłacać o wiele wyższe raty kapitałowe niż te, które by płaciły zaciągając kredyt w złotówkach. Muszą też płacić odpowiednio wyższe odsetki i ubezpieczenia związane z zaciągniętym kredytem.

Przykładowo, jeśli ktoś zaciągnął w lipcu 2008 roku kredyt frankowy w wysokości 240 tys. zł jako równowartość 120 tys. franków na 20 lat z ratą malejącą (kurs franka w tamtym okresie to około 2 zł), to obecnie, w roku 2020, po 12 latach spłacania tego kredytu, oddał już bankowi kwotę około 250 tys. zł licząc same tylko raty kapitałowe bez odsetek. Zatem faktycznie zwrócił bankowi to, co pożyczył i to z nawiązką. Tymczasem z powodu przeliczania pozostałej do spłaty kwoty wyrażonej we frankach za złotówki ma jeszcze do spłaty około 190 tys. zł (zakładając kurs franka równy 4 zł) plus odsetki i inne należności na rzecz banku, a jego obecna miesięczna rata kapitałowa, to nie pierwotne 1000 zł ale już 2000 zł. Przykładowy kredytobiorca, aby spłacić 1 zł początkowo zaciągniętego kredytu musi teraz oddawać bankowi 2 zł.

Dla blisko 100 tysięcy spłacanych obecnie kredytów frankowych (20% ogółu takich kredytów) kwota kapitału do spłaty jest obecnie wyższa, niż wartość mieszkania, na które był zaciągnięty. Ponad 20 tysięcy rodzin nie było w stanie spłacać zwiększonych drastycznie rat przez co straciły kupione na kredyt mieszkania i jeszcze pozostały im długi do spłacenia.

Skonfrontujmy teraz przedstawiane przez banki twierdzenia dotyczące kredytów frankowych z informacjami o tym, jak naprawdę wygląda mechanizm udzielania kredytów przez banki.

W rzeczywistości, bank udzielając kredytu, pieniądze na ten kredyt tworzy (kreuje) z niczego w momencie jego udzielenia. Polega to po prostu na dopisaniu w systemie informatycznym banku odpowiedniej kwoty do rachunku kredytobiorcy. Banki nie są więc pośrednikami pomiędzy oszczędzającymi, a kredytobiorcami, ale kreują w momencie udzielenia kredytu zupełnie nowe, nie będące wcześniej w obiegu pieniądze. Banki nie pożyczają depozytów swoich klientów. Ponadto, udzielając kredytów banki nie „zużywają” swoich zasobów rezerw (czyli cyfrowej gotówki), jakie każdy bank musi posiada, aby móc rozliczać się z innymi bankami, móc wypłacać gotówkę (rezerwy są „wymienialne” na gotówkę) oraz dokonywać rozliczeń międzynarodowych.

W świetle powyżej podanych, elementarnych danych o sposobnie działania współczesnego systemu finansowego, jest jasne, że informacje przedstawiane przez banki dotyczące kredytów frankowych są nieprawdą, gdyż skoro banki w momencie udzielania kredytu kreują z niczego pieniądze w kwocie, na jaką ten kredyt opiewa, to nie muszą ich od kogokolwiek pożycza.

Kredyty frankowe, były i są zwykłymi, złotówkowymi kredytami. Jedyna różnica polegała na tym, że banki przeliczają bezpodstawnie kwotę pozostałego do spłaty kapitału po kursie franka. Była to i jest procedura „wzięta z sufitu”. Równie „uzasadnione” byłoby przeliczanie tego kapitału w zależności od temperatury powietrza czy od liczby plam na słońcu.

Cały ciąg operacji, które banki miały jakoby przeprowadzać w związku z udzielaniem kredytów frankowych, polegający na: (i) pożyczaniu środków finansowych we frankach, (ii) ich zamianie na złotówki, (iii) pożyczeniu tych złotówek kredytobiorcom, (iv) zamianie każdej spłaconej w złotówkach przez kredytobiorcę raty na franki, aby (v) tymi frankami spłacić część kredytu zaciągniętego we frankach, nigdy nie miał i nadal nie ma miejsca. Cały ten ciąg operacji był i jest całkowicie fikcyjny.

Dlatego nie ma żadnych podstaw do obciążania frankowiczów kosztami tych nieistniejących operacji, w tym w szczególności do przeliczania wysokości kolejnych rat kredytu według aktualnego kursu franka. Kredytobiorcy frankowi byli też dodatkowo obciążani różnicą kursową jaka istnieje przy zamianie franków na złotówki i złotówek na franki (tzw. spread). Również i to obciążenie nie miało uzasadnienia, bo takich zamian banki nie dokonywały i nie dokonują.

W okresie gdy polskie banki udzielały kredytów frankowych, kredyty te były intensywnie reklamowane jako korzystniejsze, gdyż niżej oprocentowane (z powodu stosowania formuły „LIBOR + marża” a nie „WIBOR + marża”). Ponadto ówczesne algorytmy udzielania kredytów były tak skonstruowane, że w większości przypadków rodzina chcącą zaciągnąć kredyt hipoteczny nie miała zdolności kredytowej w złotówkach, ale miała ją we frankach. Jak się później okazało, była to pułapka, którą banki – instytucje zaufania publicznego – zastawiły na swoich klientów. Frankowicze byli przekonani, że zawierają umowę kredytu na kupno mieszkania, gdy tymczasem podsuwano im do podpisu umowę, która de facto była, używając terminologii stosowanej na rynkach finansowych, długoterminowym, oprocentowanym kontraktem terminowym na kurs franka (tzw. instrument pochodny). Bardzo ryzykownym kontraktem. Naszym zdaniem, klienci, którzy zawierali z bankami umowy kredytowe dotyczące kredytów frankowych nie byli nieostrożni, ale zostali po prostu oszukani (patrz art. 286 § 1 kodeksu karnego). Oszustwo to ma charakter ciągły, trwa do dzisiaj, gdyż nadal blisko pół miliona rodzin spłaca kredyty frankowe, i nadal banki przeliczają raty tych kredytów według aktualnego kursu franka, i to w dodatku po zawyżonym kursie.

Jest rzeczą godną pożałowania i rzucającą cień na cały polski system bankowy (oraz na zobowiązane do jego kontroli organy państwa), że początkom upowszechnienia się w naszym kraju kredytów hipotecznych towarzyszyło oszustwo o wielkich rozmiarach i poważnych, negatywnych społecznie konsekwencjach.

Frankowicze w momencie uruchomienia kredytu uzyskiwali kwotę w złotówkach – i tę właśnie kwotę powinni spłacić bez żadnego jej przeliczania. Na tym polega umowa kredytu. Potwierdza to prawo bankowe, które w art. 69 ust. 1 stanowi, że: „Przez umowę kredytu bank zobowiązuje się oddać do dyspozycji kredytobiorcy na czas oznaczony w umowie kwotę środków pieniężnych z przeznaczeniem na ustalony cel, a kredytobiorca zobowiązuje się do korzystania z niej na warunkach określonych w umowie, zwrotu kwoty wykorzystanego kredytu wraz z odsetkami w oznaczonych terminach spłaty oraz zapłaty prowizji od udzielonego kredytu”. Kredyty frankowe są sprzeczne z tą normą prawną.

Kredyty frankowe były udzielane przez banki działające w różnych krajach, i w każdym z tych krajów w ten czy inny sposób interweniowało państwo zmuszając banki do naprawienia wyrządzonych przez nie szkód i do odpowiedniej zmiany frankowych umów kredytowych, na umowy w rodzimej walucie. Najwyższy czas, aby zrobiły to (jako ostatnie) także polskie władze.

Temat kredytów frankowych oraz, w ogólności, sposób funkcjonowania współczesnego systemu bankowego znacznie szerzej i dokładniej przedstawiamy w naszej książce: „Banki, pieniądze, długi. Nieznana prawda o współczesnym systemie finansowym”.

Jacek Chołoniewski jest niezależnym publicystą ekonomicznym i przedsiębiorcą.

Paweł Górnik jest matematykiem finansowym z kilkunastoletnim doświadczeniem w bankowości.

Mateusz Siekierski jest ekonomistą związanym zawodowo z sektorem finansowym.

Źródło: DoRzeczy.pl